06 marca 2017
Jakieś 110 mil od Priapolis
2 luty – wyznaczony parę dni wcześniej termin wypłynięcia z uroczego małego miasteczka gdzieś na końcu świata, w którym przyszło mi spędzić większą część roku podyktowany został oknem pogodowym. W okolicy Hornu wiatr miał przysiąść ,dając korzystne warunki na podpłynięcie do dziadka i z bliska obejrzenie umownego miejsca gdzie wody Pacyfiku mieszają się z wodami Atlantyku. Dwa Oceany, jedno z najniebezpieczniejszych miejsc, dla wielu żeglarzy Mount Everest. Każdy ma swój Horn, więc dlaczego i my nie mielibyśmy tam popłynąć. Już od paru dni mamy wszystko popakowane, zakupy zrobione na 21 dni + zapasy pozwalające dość spokojnie myśleć o 30 dniowej wycieczce bez zawijania do portów. Także jesteśmy gotowi i czekamy by w południe oddać cumy, wcześniej pożegnawszy się z Francisco – bosmanem na Micalvi ,oraz znajomymi żeglarzami, którzy jak i ja spędzili tu większość czasu w ciągu poprzednich 12 miesięcy. O 1000 rano przy Micalvi niespotykany widok. Dwa pierwsze rzędy puste a w trzecim Polonus, i Kikam z samotnym niemieckim żeglarzem ,oraz para Francuzów mieszkających tu na swojej łodzi od kilku lat. Wszystkie pozostałe jachty wyszły w drogę. Część na Horn, część do Ushuaia a niektóre zabrały turystów na Antarktydę. Zresztą pomimo obostrzeń, turystyka żeglarska to nadal prężnie działająca branża. Spotkałem nawet żeglarzy tak mocno zaabsorbowanych wypłynięciem w rejs po tych niebezpiecznych wodach ,że chyba z obawy przed warunkami wiatrowymi panującymi w miasteczku ,paradowali radośnie po centrum w …. kamizelkach pneumatycznych – ot żeglarze wielkiego pokroju.
Tak więc po wyjściu z mariny pożegnani wszelkiego rodzaju trąbkami i sygnałami dźwiękowymi wychodzimy na Beagla, gdzie południowy wiatr o sile 3-4 B popycha nas na wschód. Dzień mija na podziwianiu uroków jakie serwuje nam okolica a pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, jednak siła wiatru nie przekracza już później 3B więc żegluga jest naprawdę sympatyczna. W okolicy Caleta Lenox ( gdzie rok wcześniej wraz z Marcinem i Tomkiem schroniliśmy się przed sztormem płynąc z Antarktyki ), wiatr odwraca w mordę i tracimy cały dzień halsując się pod wiatr ,falę i prąd. Podczas ładowania akumulatorów pojawia się usterka, polegająca na wycieku z obwodu chłodzenia wodą zaburtową co powoduje w następstwie zerwanie paska klinowego na alternatorze 24V. Choć usterkę udaje mi się szybko i sprawnie usunąć, paski te kolejno wymieniane podczas całego etapu pozostają nadal naszą zmorą. Szybko ulegają wulkanizacji, kruszą się a gdy chcemy ładować akumulatory na wyższych niż minimalne obrotach, pękają po max godzinie pracy. I tak 5 razy. Pisząc tą relację, mam już tylko jeden w zapasie, który trzymam na ewentualność wszelaką, mając jednak nadzieję, że nie będę musiał go użyć. Wniosek jaki się nasuwa to taki, by kupując na zapas taki asortyment, nie zaopatrywać się tylko w jednym sklepie. Bo gdy trafi się na wadliwą partię jest szansa że „ta druga” będzie w dużo lepszym stanie.
Bahia Nassau wita nas w nocy wiatrem oczywiście w mordę i falami wprost z dziobu. Na kawałku genuy i bezanie z zawrotną prędkością 2 knt oramy (dosłownie) wody zimnej zatoki. Nad ranem otrzymuję prognozę z której wynika ,że czeka nas jeszcze kilkanaście godzin wiatru z zachodu. Początkowo knułem by Horn minąć z Pacyfiku na Atlantyk lecz widząc co się dzieje ,po konsultacji z Michałem, który jest sprawcą ,że ta niezbyt korzystna prognoza pogody do nas dociera – postanawiam uciec baksztagiem na południowy wschód i przyatakować dziadka ze wschodu na zachód ,czyli teoretycznie pod wiatr i prąd, oraz oczywiście fale – bo na Dreaku wieje z zachodu. Dzielące nas 14 mil w lini prostej od Przylądka Horn, niwelujemy przez kilka godzin wraz z Anią do magicznych 8 mil. Ale to wszystko na co pozwala nam wiatr i fala. Coraz większy rozkołys i rosnący wiatr pozwala nam jedynie nabrać wysokości i płynąć na południe – znów kurde ciągnie mnie na tą Antarktykę . Po drodze pada nam akumulator 12V ,który odmawia współpracy i bez żadnego ostrzeżenia napięcie na nim spada do poziomu 6V !!!. Tak więc zostajemy bez zegarów, AIS, UKF, natomiast cała reszta zasilana z obwodu 24V pozostaje sprawna. Przyczynę usterki dość szybko lokalizuję, jednak akumulatora nie daje się już przywrócić do życia. Czeka więc mnie zakup nowego. Około 0800 5 lutego będąc jakieś 40 mil na południe od Hornu, stajemy w dryfie i zarządzam 3 godziny dodatkowego odpoczynku i regeneracji dla tych, których choroba nie wypuszcza z koi, lub powoduje, że i tak walczą ze sobą by wyjść na wachtę. O 1040 robimy zwrot przez sztag i płyniemy by zobaczyć HORN.
W miarę jak zbliżamy się do przylądka wiatr również nabiera prędkości, ale wiem już od Michała, że musimy się spieszyć bo ma w planach wyciszyć się całkowicie a następnie odwrócić na NE. A ponieważ podobno ktoś wymyślił, że trzeba Horn opłynąć w rejsie tylko i wyłącznie pod żaglami ,nie możemy użyć silnika by się podciągnąć w przypadku gdy wiatr całkowicie zgaśnie co staje się faktem na niecałą milę przed. Drobne podmuchy powodują, że dwie godziny później mijamy południk Przylądka Horn prawą burtą a po kilkudziesięciu minutach przy wietrze już z NE robimy zwrot i wykonujemy zdjęcia z lewej burty. Oczywiście silnik pracuje non stop, by w razie W móc się ewakuować na bezpieczną odległość. Pracuje do momentu ,aż gaśnie na wysokości właśnie 067.17 W, a od piekielnej skały dzieli nas odległość niecałej pół mili !!!